Uwielbiam pracować na pomysłami. Gdzieś w tle umysłu tli się stale idea, którą należy ubawić przekształcić, dokształcić. Każdy fragment złapanej informacji może pomóc. 5 minut programu z Planete, prelekcja na konwencie fantastyki, książka dobrego autora, wycinek z gazety, kilka urwanych zdań ze znajomym. Wszystko może stać się bazą dla rozwoju.
To jak z czarna skrzynką Chomsky’iego (tylko że on słowa tam wrzucał). Wrzuca się dużo różnostek, a potem potrząsa się i coś wypada. Czasem naprawdę coś błyszczącego, świetlistego, genialnego. A czasami barachło. Potem te urywki geniuszu trzeba dopracować. Siada się z wypiekami na twarzy przed komputerem, zarywa się niechcący noce, żeby tylko dogrzebać się do większych pokładów mądrości (a każdy wie jak głębokim bagnem jest szum śmieci w sieci). Bywa, że przez dokładniejsze dane wszystko się sypie. Wtedy przegryzam nieszczęście czekoladą – ach te używki! – i zaczynam kminić od początku.
Niepowiedzenia się zdarzają. Stale, ciągle, wielokrotnie. Na każde zwycięstwo przypada sznur małych klęsk. To przybija. Człowiekowi opadają witki, wali pięścią w poduszkę, głową w ścianę. Duszę przeżera ciemna rozpacz, chce się płakać. Albo tupać. Dobrze, że nie jestem stworzona do depresji. Gdzieś tam w moich trzewiach chowa się silna wola, jest doprawdy zagrzebana w emocjach, i ona w tych złych chwilach buntuje. Tupie zawzięcie, wytarga mnie za uszy, zakrzyknie gromko „nie daj się!”. To działa jak zimny prysznic. Przypomina mi jak bardzo bardzo cieszy mnie zajmowanie się pomysłami, kombinowanie, wprowadzanie zmian. Nagle cały świat przestaje się liczyć, zostaje tylko ta jedna rzecz, notatki do pomysłu lub zdjęcia na wzór do rysunku i mój mózg oraz moje umiejętności.
Tak, pomysł został zamknięty, teraz pozostaje go tylko spisać. Czyli najtrudniejsze ;]